Bajka

   Nie tak dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma morzami w małym, ładnym        jak z bajki domku mieszkał razem ze swoją matką mały chłopiec.  

   Patryk - bo tak się nazywał, był uroczym dzieckiem. Był chudy jak patyczek, a przy jego posturze, głowa i stópki wydawały się nienaturalnie wielkie. Miał zawsze krótko ostrzyżone, brązowe, połyskujące rudawą poświatą włosy i zadarty nosek, a swoje duże, niebieskie oczy zasłaniał ciemnymi okularami. 

   Był niewidomy. Jego ślepota była spowodowana wcześniactwem. Przyszedł na świat          w siódmym miesiącu ciąży swojej matki, będąc i tak szczęściarzem, że przeżył jako niespełna kilogramowy noworodek. Ojciec opuścił ich trzy lata po urodzeniu Patryka              i niewiele go pamiętał. Kiedy babcia jeszcze żyła, opowiadała mu, że to jego tata wybudował dom w którym mieszkali i gdyby nadal był z nimi, wszystko potoczyło by się inaczej. Po jej śmierci, znajomi mamy odwiedzający ich dom, jeśli ojca wspominali, to tylko w żartach,        a mamusia często opowiadała Patrykowi, jak chciał wysłać go do szkoły z internatem dla dzieci niewidomych w dużym mieście daleko od domu.

    Patryk nigdy nie narzekał na swój los i bardzo starał się, żeby mamusia była z niego zadowolona. Pomimo ślepoty był zaradny i samodzielny. Potrafił zrobić zakupy w pobliskim sklepie, poukładać rzeczy w swoim pokoju, a nawet sprzątnąć szklanki ze stołu w kuchni    do zlewozmywaka i usunąć okruszki, które wyczuł swymi paluszkami.

   - Ach, jaki ten Patryk jest mądry i grzeczny - mówili ludzie mieszkający w pobliżu.

   - Co to za matka, co pozwala ślepemu dziecku, chodzić samemu po ulicy - szeptali inni.     Jeszcze inni litowali się nad nim i starali się mu pomóc, widząc go samego.

   (Patryk umiał liczyć do stu, a nawet jeszcze dalej. Znał wszystkie uliczki i ścieżki w pobliżu swojego domu. Wiedział ile kroków zrobić do pierwszego skrzyżowania, ile przez ulicę i ile dalej, gdy skręcił w lewo czy w prawo chodnikiem, aby dojść tam gdzie chciał. Samochody słyszał już z bardzo daleka i składaną laskę z białą końcówką bardzo rzadko wyciągał              z kieszeni).

   - Dziękuję pani, ale do domu nie mam już daleko - odpowiadał wtedy grzecznie. - Liczę teraz kroki do najbliższego skrzyżowania i muszę uważać, aby się nie pomylić - dodawał ściskając torbę z zakupami obiema rękami, zawsze odmawiając pomocy. Szedł dalej uważnie jak najprostszą drogą do domu, żeby jak najprędzej być z mamusią i się nią opiekować.

   Mamusia była bardzo biedna. Piła lekarstwa, które tak nieładnie pachniały i po których często płakała. Przytulała go wtedy mocno i mówiła niewyraźnie wymawiając słowa.

   - Patrusiu, dopóki będę żyła, będziemy zawsze razem. Musisz się mną opiekować,                a ja ci obiecuję, że nikt cię nie wyśle do szkoły dla dzieci niewidomych.

   Patryk zaciskał wtedy piąstki i rozmyślał o wujkach, którzy wieczorami bywali w ich domu. Wyobrażał sobie, że jest dużym, silnym chłopcem i jak bije ich, a potem  po kolei wyrzuca wszystkich z domu.

   Któregoś dnia mamusia wypiła tak dużo lekarstw, że ledwie chodziła. Potknęła się o coś      i spadła ze schodów. Upadła tak nieszczęśliwie, że złamała sobie rękę,

   Mamusia strasznie szlochała, skręcając się z bólu, a Patryk klęczał koło niej nie wiedząc      co robić. Złamanie wyglądało tak strasznie, że gdyby miał zdrowe oczy, nie mógł by na to patrzeć.

    - Dzwoń po wujka Jacka, niech natychmiast przyjeżdża! - wystękała w końcu.

   Patryk po swoim domu poruszał się jak kotek ciemną nocą. Pobiegł do pokoju i po chwili wrócił z bezprzewodowym aparatem. Wybrał numer, który podała mu mama.   

   Jak tylko usłyszał głos wujka Jacka, podał jej telefon.

   - Jack, przyjedź jak najprędzej, bardzo cię potrzebuję - mówiła mamusia, płacząc do słuchawki, a gdy w odpowiedzi słychać było niewyraźne krzyki i wrzaski, powtórzyła to jeszcze raz, po czym odłożyła telefon na podłogę.

   Potem usiedli w kącie oboje i płakali przytuleni do siebie.

    Po godzinie przed dom podjechał samochód i po chwili w drzwiach ukazał się wujek Jack.

   - Rany boskie, czyś ty zwariowała!? Powinnaś dzwonić do szpitala, a nie do mnie!                  - wykrzyknął, gdy ujrzał rękę mamusi.

   - Jack, posłuchaj - mówiła mamusia płacząc. - Zawieź Patryka do jego ojca. Opowiedz co się stało. Zapewnij go, że odbierzesz dziecko za dwa - trzy miesiące, jak wyleczę rękę. Adres weź z jego przelewów alimentacyjnych, które znajdziesz w pokoju w kredensie.

   Wujek Jack kręcił głową, chodził w kółko, wyjmował ,,komórkę”. Chciał dzwonić              jak najprędzej po pogotowie, ale gdy spoglądał na Patryka, chował telefon z powrotem        do kieszeni.

    W końcu poszedł do pokoju.

   Po paru minutach wyszedł z niego trzymając w ręce kilka kwitów.

   - Chyba cię pogięło! - krzyczał z niedowierzaniem. - To jest na samym wybrzeżu! Będę musiał jechać przez dwa stany! Czy ty myślisz, że nie mam nic innego do roboty!

   - Jack, nie pogięło, a połamało. Jesteś mi to winien. Jak wyzdrowieję, to ci się odwdzięczę - prosiła, mamusia uspokajającym głosem, pojękując, robiąc mimo bólu zalotną minę            i puszczając do niego oko.

   Na te słowa wujek Jack się udobruchał. Poszedł z Patrykiem do jego pokoju, gdzie spakowali najpotrzebniejsze rzeczy. Zadzwonił potem po pogotowie i po upływie kilkunastu minut, mamusia pojechała karetką w jedną stronę, a Patryk z wujkiem Jackiem w drugą, zostawiając za sobą, pozamykany domek jak z bajki. 

 

   Po całonocnej podróży, dzięki nawigacji, wczesnym rankiem dojechali na miejsce. Wujek Jack, który znał ojca Patryka, ucieszył się, że zastali go w domu. Wyciągnął chłopca                z samochodu, wyrzucił torbę z jego rzeczami, powiedział co kazała mu przekazać mama          i spiesznie odjechał. 

   Zaskoczony ojciec, potrzebował dłuższej chwili aby dojść do siebie. Koniec końcem wziął Patryka za rękę, zaprowadził do domu, gdzie posadził go na krześle przy stole. 

   Patryk słyszał jak ojciec chodzi po izbie, potrąca różne przedmioty, uderza pięściami          to o futrynę drzwi, to o ścianę. Kiedy się nieco uspokoił, gdzieś zadzwonił wzburzonym głosem. Później usiadł na czymś i siedział jakiś czas bez słowa.

   Choć Patryk bardzo się bał, nie pokazywał tego po sobie. Siedział na krzesełku z głową zadziornie podniesioną, zwróconą w stronę, skąd dolatywał do niego ciężki oddech                  i pomruki.

    Ojciec gorączkowo rozmyślał, siedząc na drugim krześle; to znowu półgłosem, jakby sam do siebie, nie zdając sobie nawet sprawy, że wymawia niektóre zdania, mamrotał:                       - Tak, oczywiście, masz dziecko na dwa miesiące. Potem oddaj i wara ci do niego. Już raz pogodziłem się z jego stratą. Pochowałem … Zapomniałem… A więc czas przypomnieć,        że on istnieje. Znów rozdrapać serce i umysł… niech krwawi, niech boli. Najważniejsze żebyś cierpiał… żebyś się męczył…

   Kiedy tak Patryk wsłuchiwał się w niezrozumiałe dla siebie słowa ojca, otworzyły się drzwi, a potem usłyszał kobiecy głos:

   - Hej, hej! Przyszłam najszybciej jak mogłam! Jak się masz ładny chłopcze?

   Słyszał, jak kobieta podchodzi do niego i poczuł do niej od razu sympatię                              w przeciwieństwie do ojca, który nadal coś mamrotał do siebie.

   Kobieta zmierzwiła mu ręką włosy, po czym poszli z ojcem do drugiego pokoju, gdzie szeptem rozmawiali o przybyciu Patryka. Ojciec nie mógł się pogodzić z takim podrzuceniem mu dziecka, na co kobieta uspokajała go, przypominając, że przecież            tak bardzo brakowało mu syna.

   A nachmurzony Patryk, siedział cichutko jak myszka na swoim krześle, rozmyślając    pełen lęku:

   - Czy ja tutaj wytrzymam te trzy miesiące? Chyba mamusia o mnie nie zapomni? Przecież byłem grzecznym dzieckiem. Opiekowałem się nią, najlepiej jak tylko mogłem… 

   Po niedługim czasie drzwi pokoju otworzyły się. Ojciec przechodząc koło niego, przesunął dłonią po jego włosach i wyszedł. Potem usłyszał pomruk uruchamianego silnika samochodu, który oddalał się, aż umilkł gdzieś daleko. Długi czas przysłuchiwał się odgłosom, krzątającej się po mieszkaniu kobiety, rozmyślając o  chorej mamusi, a także        o tym, że nie może jej pomóc.

   W końcu wszystko ucichło, jak kobieta usiadła przy stole.

   - Mówią na mnie Promień Zachodzącego Słońca, a ty jak się nazywasz ładny chłopcze?        - spytała.

   - Patryk - odpowiedział cichutko.

   - Twój tata pojechał do pracy. On jest szefem stadniny dzikich koni. Pracuje całymi dniami, więc ja będę z tobą do jego powrotu.

   Te słowa ucieszyły Patryka, bo czuł, że coraz bardziej lubi tę panią.

   - Czy ty jesteś żoną taty? - spytał.

    - Co ci przyszło do głowy?! Jestem starą Indianką. Dwa razy starszą od twojego ojca            - śmiała się, zaskoczona.

   - Masz taki ładny głos. Moja babcia mówiła całkiem inaczej - powiedział, z trudem licząc jej lata, dodając dwa razy wiek ojca, ciągle myląc się, nie mogąc wyobrazić sobie jej wyglądu.

   Promień Zachodzącego Słońca jakby odgadła jego myśli.

   - Nic nie widzisz, prawda? Co jest z twoimi oczami? - spytała.

   Patryk już wiedział, że lubi tę panią. Pomyślał, że jak jej zaufa, uda mu się wytrzymać tutaj, te trzy miesiące bez mamusi.

   - Wiesz, kiedy byłem mały, widziałem postacie i rzeczy, ale teraz nie widzę nic. Do tego mam młodzieńczą jaskrę. Światło sprawia, że oczy mi wysychają i bardziej bolą. Muszę        je codziennie zakraplać, a wujek Jack nie zabrał kropli - powiedział w jej stronę.

   - Jakie to krople? - spytała Promień Zachodzącego Słońca zaniepokojonym głosem.

   - Nie wiem, Można je kupić na receptę w aptece.

   Promień Zachodzącego Słońca zamyśliła się. - Do szpitala było bardzo daleko, a żeby dostać receptę, trzeba będzie zrobić wszystkie badania. Czy Mark - ojciec Patryka znajdzie na to czas?

   - Znam pewną panią. Ona jest jeszcze starsza ode mnie i zna się na ziołach. Może będzie mogła nam pomóc? - powiedziała z nadzieją w głosie.

   Resztę dnia minęło im bardzo przyjemnie. Rozmawiali, jedząc smaczne rzeczy. Przeszli się nawet kawałek do niewielkiego strumyka, gdzie pryskali się w chłodnej,  czystej wodzie.

    Wieczorem wrócił ojciec. Promień Zachodzącego Słońca poszła do swojego domu, który znajdował się niedaleko, na skraju rezerwatu dla Indian, a ojciec pomógł Patrykowi umyć się i przebrać w piżamę.

    Patryk wzdrygnął się, gdy ojciec dotknął go swymi twardymi dłońmi, przypominając sobie czułe, delikatne ręce mamusi. Leżąc potem w łóżku, długo o niej rozmyślał, nie mogąc zasnąć.

 

   Upływały kolejne dni i choć bardzo tęsknił za mamusią, wcale tego nie okazywał, żeby nie sprawiać kłopotu swym nowym opiekunom.

   Promień Zachodzącego Słońca przychodziła rano, gdy ojciec wychodził do pracy, a Patryk leżał jeszcze w łóżku. Smarowała mu oczy jakąś maścią, potem długo przemywała je wodą pachnącą polnymi kwiatami. W ciągu dnia ciągle pytała, czy nie jest głodny. Podsuwała mu takie smakowite kąski, że nie mógł odmówić i zjadał wszystko.

   Ojciec wracał z pracy wieczorem, gdy Patryk leżał już w czystym łóżku. Promień Zachodzącego Słońca znowu smarowała i myła mu oczy. Gdy skończyła, powiedziała parę słów do ojca, o tym jak minął im dzień. Patrykowi mierzwiąc włosy, szepnęła:                               - Do zobaczenia jutro, kochany chłopcze. - Po czym znikała, jakby jej wcale nie było.

 

   Któregoś dnia wczesnym popołudniem, jak zajadali się pysznościami, usłyszeli podjeżdżającą pod dom furgonetkę ojca, hałas, potem jego wesoły głos, gdy wszedł do izby:

   - Kowboju! Czy pomógł byś mi? Mam dzisiaj tak dużo roboty przy koniach.

   Patryk zrobił zdziwioną minę i nic nie odpowiedział, zaskoczony ciepłym głosem ojca. 

   - To musisz się przebrać - mówił ojciec dalej, wkładając mu w ręce jakiś tobołek.

   Całe szczęście, że Promień Zachodzącego Słońca przyszła mu z pomocą. Zaczęli razem wyciągać z worka różne rzeczy, których Patryk domyślał się wyglądu, obracając je w rękach  i kładąc na stole. Był tam: kowbojski kapelusz, wysokie buty z małymi ostrogami                  co śmiesznie dzwoniły, spodnie z wielkimi guzikami po bokach nogawek i ciepła koszula.         - Wykapany John Wayne - podsumował ojciec, gdy Patryk przebrał się w nowe ubranie.

   Patryk nie wiedział kto to jest John Wayne, ale pomyślał, że to musi być jakiś słynny kowboj i bardzo spodobało mu się to porównanie.

   Ojciec zaprowadził go do samochodu i ruszyli.

   Przez całą drogę opowiadał mu o swojej pracy. Chyba w całym swoim życiu nie powiedział tylu słów do syna, co podczas tej krótkiej jazdy.

   Gdy zatrzymali się, pomógł Patrykowi wysiąść z samochodu.

   - Zmieniłem zdanie, Pat - powiedział. - Dzisiaj pojeździmy sobie konno. Co ty na to, Pat?

   Patryk i tym razem nic nie odpowiedział, będąc nadal zdziwiony miłym głosem ojca.

   - Nie ruszaj się stąd - polecił mu ojciec, nie zniechęcony jego milczeniem.   

   Przyprowadził konia. Założył na niego siodło i uprząż, po czym podniósł Patryka wysoko    i posadził na siodle, wsuwając mu w ręce cugle.

   - No, Chrapka, ruszaj! Tylko ostrożnie, bo masz wyjątkowego jeźdźca - powiedział            do konia, trzymając rękę na udzie Patryka.

   Ruszył wolno, popychając delikatnie konia. Klacz posłusznie szła obok niego, a Patryk pochylił się do przodu i kurczowo trzymał się końskiej grzywy.

   Chrapka była starym koniem i szła, ledwo powłócząc nogami, prowadzona przez ojca wokół ogrodzenia zagrody. Człapała z trudem, mijając inne stare konie zgromadzone              w zagrodzie, spoglądające na nich osowiałym wzrokiem.

   Po pewnym czasie ojciec puścił chłopca i szedł czujnie obok. Patryk też oswoił się                ze spokojnym stępem konia. Przytulił się do grzywy i delikatnie gładził ręką ciepłą szyję klaczy.

   - Pat. Masz już dość? - spytał ojciec po godzinie takiego spacerowania.

   - Nie, jeszcze trochę - odpowiedział chłopiec. 

   Ojciec przyjrzał się rumianej buzi Patryka. Coraz zgrabniejszym jego ruchom w siodle  oraz harmonijnemu stępowi Chrapki, która nie odczuwała wcale zmęczenia. Uśmiechnął się, obserwując ostrożny chód klaczy, odszedł na bok i usiadł na ogrodzeniu zagrody.

   Po upływie następnej godziny Patryk zaczął wiercić się na siodle. Ojciec odgadł intencje chłopca. Podprowadził konia do bramy zagrody. Postawił Patryka na ziemi, zdjął z konia siodło, po czym poszli do samochodu.

   W powrotnej drodze oboje milczeli. Ojciec zerkał na twarz syna pokrytą gorącymi wypiekami. Uśmiechał się do siebie, widząc rozemocjonowane, zadowolone ruchy jego drobnego ciała.

   Od tego czasu zabierał go coraz częściej do zagrody starych koni.

   Któregoś razu, gdy wracali z kolejnej przejażdżki, ojciec spytał Patryka, czy chciałby opiekować się młodymi źrebakami, które są zamknięte w zagrodzie niedaleko domu.

   - To są młode mustangi. Jedne urodziły się kalekie i matki je porzuciły. Inne znów mają różne choroby. Leczymy je razem z panem doktorem. Gdy są już zdrowe i podrosną, wypuszczamy je na wolność. Zawsze rano nalewam im do koryta wody.  Podrzucam też trochę świeżego siana. Czy chciałbyś to robić? Patryku? - spytał zmienionym, poważnym głosem.

   Gdy Patryk zgodził się, nie ukrywając radości, minęli dom i polną drogą podjechali        pod bramę zagrody. Po wyjściu z samochodu, ojciec otworzył wrota. Zaprowadził Patryka  do zagrody i zapoznał ze wszystkim, co było w środku; nawet ze źrebakami, które podchodziły do nich i ocierały się o niego, obwąchując mu ręce, jakby szukając czegoś smacznego do zjedzenia.

   - Koryto i żłób stoi na środku zagrody. Idziesz do niego prosto, od zamkniętych za sobą wrót zagrody. Kładziesz siano i jeśli masz ochotę, to wracasz. Wodę i karmę ja im przyniosę, bo i tak muszę każdego ranka do nich zajrzeć. No jak, dasz radę ? Pat? - spytał ojciec,        gdy pokazał mu wszystko.

   Patryk przytaknął, nie do końca  przekonany, czy sobie poradzi. Podeszli jeszcze do stogu siana, później wrócili do bramy, gdzie ojciec nauczył go, jak ją otwierać i zamykać.            Gdy wrócili do furgonetki, Patryk zapytał, zwracając głowę w kierunku ojca:

   - Czy mogę na ciebie mówić Mustang Pachnący Wiatrem? 

   - Dlaczego akurat tak? - burknął zaskoczony ojciec.

   - Bo pachniesz jak mustangi, ale trochę inaczej. Wiatrem?

   Ojciec nic nie odpowiedział. Ruszył samochodem i podjechali pod dom.

   - Mustang Pachnący Wiatrem przywiózł naszego chłopca - powiedział przez opuszczoną szybę do starej Indianki, która wyszła na ich widok z domu.

   Nie gasząc silnika, poczekał aż Patryk wysiądzie z samochodu, po czym z ponurą miną pojechał do swoich zajęć w stadninie, rozczarowany, że syn woli nazywać go jakimś koniem niż ,,tatą“.

 

   Przez kilka dni Patryk sumiennie wykonywał zadanie, którego się podjął. Pamiętał,            ile kroków trzeba zrobić polną drogą do zagrody. Ile od bramy do żłobu i ile do stogu siana.     Obserwująca go z daleka Promień Zachodzącego Słońca, gdyby go nie znała, nigdy          nie pomyślała by, że te czynności wykonuje niewidomy chłopiec.

   Gdy Patryk polubił swoją pracę, a szczególnie źrebaki, kręcące się wokół niego, któregoś dnia niosąc siano, natknął się na twardą przeszkodę. Był to zad najstarszego w zagrodzie źrebaka.

   Źrebak, największy z wszystkich w zagrodzie, którego można było już nazwać konikiem, stał przed nim jak mur, a gdy Patryk chciał go minąć, przesuwał się, nadal zagradzając      mu drogę. Do tego machał tak ogonem, że gdy Patryk chciał osłonić buzię, cała wiązka siana upadła na ziemię. Gdy ją podniósł, źrebaka już nie było, więc poszedł odliczając pozostałą ilość kroków, ale na żłób nie natrafił, bo w całym zamieszaniu zmienił kierunek.

   Przy pomocy ogrodzenia wrócił do bramy i ruszył ponownie w kierunku żłobu. Wtedy konik znowu stanął mu na drodze. Sytuacja powtórzyła się kilka razy, zanim utrudzony Patryk, doniósł niewielką ilość siana na miejsce.

   Na drugi dzień źrebak był jeszcze sprytniejszy. Nie dość, że blokował mu dostęp do żłobu, to jeszcze tak go uderzył ogonem po twarzy, że Patryk rozrzucił niesione siano i musiał iść po nową wiązkę. Konik położył się wtedy grzbietem na trawie. Wierzgał nogami i tak rżał radośnie, jakby się z niego śmiał.

   Jak w końcu udało mu się zanieś siano i zamknąć za sobą bramę zagrody, łzy popłynęły mu z oczu. Uświadomił sobie jakim jest kaleką. Zrozumiał, że jest małym, ślepym chłopcem, potrzebującym opieki, a nie kimś mogącym opiekować się innymi.

   Resztę dnia przesiedział z markotną miną, na żerdziach leżących koło domu,                      nie odpowiadając ani słowem na pytania Promienia Zachodzącego Słońca, zatroskanej jego zachowaniem. Wieczorem nie chciał położyć się do łóżka tak jak zawsze. Ponury jak chmura gradowa, dopytywał się Indianki, kiedy wróci Mustang Pachnący Wiatrem.

   Gdy ojciec przyjechał i usiadł zmęczony przy stole, a Promień Zachodzącego Słońca wyszła, odezwał się: 

   - Chciałbym, żebyś nazywał mnie Ślepym Mustangiem.

   - Dlaczego Patryku? - ojciec zmierzył go zdziwionym spojrzeniem.

   - Bo jestem ślepy i lubię mustangi - powiedział bliski płaczu.

   - Pat, dzisiaj w zagrodzie było tyle porozrzucanego siana. Co się stało? - spytał ojciec, ujmując go za rękę, starając przyciągnąć do siebie.

   Patryk wyrwał mu się, stanął po drugiej stronie stołu. Prawie krzycząc zaczął mówić:

   - Nic się nie stało! Jestem kaleką i nie umiem pracować! Do niczego się nie nadaję!          Nie chcę ci pomagać i nic od ciebie nie chcę! Zostawiłeś mnie, małego kalekę, teraz też zostawisz! Niedługo przyjedzie wujek Jack i się mnie pozbędziesz! Zapomnisz!

   Ojciec milczał, słuchając gorączkowo wypowiedzianych słów syna, przygniatających          go do ziemi. W końcu cicho powiedział, nie podnosząc głowy:

   - Pat, nie osądzaj mnie tak niesprawiedliwie.

   - Zostawiłeś nas! Biłeś mamę! Pamiętam jak krzyczała, pamiętam jak przyjechała policja. Pamiętam to dobrze, choć byłem mały!

   - Uderzyłem ją tylko raz. Jak będziesz duży, powiem ci dlaczego. Tak, przyjechała wtedy policja, później była sprawa w sądzie. Zakazano mi zbliżać się do was, do ciebie. Wtedy wyjechałem. Tak, wtedy cię zostawiłem.

   -  Chciałeś mnie wysłać do szkoły z internatem dla dzieci niewidomych! - Patryk wykrzyczał największy zarzut.

   - Co ja miałem do wysyłania cię do jakiejś szkoły? Miałeś cztery lata. Jeszcze raz ci mówię, że miałem zakaz sądowy, zbliżania się do ciebie i do naszego domu … wtedy już waszego        - tłumaczył głosem bez przekonania, bo wiedział, że chłopiec ma rację.

   Ukrył twarz w dłoniach. Niedługo przyjedzie Jack i będzie musiał chłopca mu oddać. 

   Nic na to nie mógł poradzić.

   Patryk czekał na słowa ojca: że wszystkiemu zaprzeczy i powie, że teraz wszystko się zmieni, że będą razem i że ojciec nim się zaopiekuje, ale ojciec milczał.

   - Kłamiesz. Wszystko zmyślasz. Nic ci nie wierzę. - powiedział Patryk, żeby przerwać          tę ciszę, zdając sobie sprawą, że to już koniec. Był przerażony tym, że nie widzi swojej przyszłości. Nie widzi tego co ma robić jutro, ani tego co będzie robić w kolejnych dniach,    a także tym, że jest ciemno i w ogóle nic nie widzi.

   Po omacku trafił do łóżka i położył się na nim. Chciało mu się płakać, ale nie zamierzał płakać przy ojcu. Zacisnął piąstki na oczach. Czekał, aż ojciec sobie pójdzie.

   Gdy tak leżał, poczuł ręce ojca, który przebiera go w piżamę, nakrywa kołdrą. Potem usłyszał jego cichy głos:

   - Ślepy Mustangu, powiedziałeś, że lubisz mustangi. Najgorsze jest to, że nie możesz zobaczyć tych małych źrebiąt. Większość z nich kuleje, inne mają nieprzyjemne rany, niektóre nie widzą: - tak jak ty. Ale te źrebaki nie poddają się. Dzień po dniu walczą,          aby przeżyć kolejny dzień. Większość z nich wraca do zdrowia. Stają się pięknymi, mądrymi końmi, dorównując swym zdrowym siostrom i braciom, a nawet niektóre z nich zajmują dominujące pozycje w stadach.

   Wszystko zależy od ciebie, co będziesz robił dalej. Uwierz mi, że ja nigdy nie zapomnę        o tobie i zawsze będę na ciebie czekał. - Poczuł jeszcze, że ojciec całuje go w czoło i odchodzi.

   Patryk nie spał tej nocy. Długo rozmyślał. Teraz wiedział, że nie będzie opiekował się mamusią, bo nie potrafi. Nie rozumiał też, dlaczego ojciec go odtrąca i ile jest prawdy w jego słowach, a także w słowach mamusi.

    Zasnął nad ranem z przekonaniem, że jest sam na tym świecie i jeśli sam sobie nie pomoże, to nikt mu nie przyjdzie z pomocą.

    Jak się obudził, Promień Zachodzącego Słońca długo przemywała wodą pachnącą kwiatami jego popuchnięte od płaczu oczy. Ubrał się szybko i powiedział:

   - Muszę iść do zagrody młodych mustangów Promieniu Zachodzącego Słońca.

   Choć podsuwała mu najsmaczniejsze przysmaki, nie wziął nic do ust. Wypił tylko szklankę mleka, nasunął kapelusz na swoje ciemne okulary i poszedł w kierunku zagrody. Licząc kroki po polnej drodze, rozmyślał - Przecież to jest tylko konik. Co z tego, że jest większy ode mnie. Ja muszę być od niego mądrzejszy …

   Gdy doszedł do stogu, zdjął okulary i schował do kieszeni. Mrużąc oczy oślepione słońcem, przypominał sobie, jak ostatnio, gdy borykał się z młodym mustangiem wywijającym ogonem, bardziej uważał na nie, aby ich nie zgubić, niż na trzymane w rękach siano. Nabrał największe naręcze siana, jakie mógł unieść, wszedł do zagrody, po czym ruszył w stronę żłobu odmierzając kroki.

   W połowie drogi przystanął. To niewiarygodne!! Widział przed sobą zarys zadu źrebaka oraz podniesiony do góry jego ogon. Obrócił się w prawo i zrobił trzy kroki. Konik też przesunął się, zagradzając drogę do żłobu. Patryk zrobił kolejne dziesięć kroków w stronę ogrodzenia. Źrebak stał w miejscu zaskoczony, nie wiedząc dokąd chłopiec idzie. Patryk obrócił się w lewo, po czym przeszedł pozostałą liczbę kroków, jaką by zrobił idąc prosto    do żłobu. Przecież był mistrzem w odliczaniu kroków, po skręceniu w prawo czy w lewo. Umiał to robić nawet na zatłoczonych chodnikach. 

    Zaskoczony źrebak stał nadal w tym samym miejscu, nie rozumiejąc, co Patryk wyprawia, a Patryk obrócił się w lewo i w towarzystwie małych źrebaków, które nie mogąc doczekać się siana, wyszły mu naprzeciw, zrobił trzynaście kroków, trafiając prosto do żłobu, wkładając do niego całe niesione naręcze. Zadowolone źrebaki skubały siano, a Patryk wytężając wzrok z niedowierzaniem rozpoznawał niewyraźne kształty ich łebków na tle czystego nieba.

   - Jak ja się odwdzięczę Promieniowi Zachodzącego Słońca? To dzięki jej zabiegom moje oczy zdrowieją - pomyślał. Wyszedł z zagrody, zamykając dokładnie za sobą bramę. Założył swoje ciemne okulary, na bolące coraz bardziej oczy i trzymając się kolein na polnej drodze, szybko wrócił do domu.

   - Promieniu Zachodzącego Słońca, ja widzę! - wykrzyknął, do zamiatającej podłogę Indianki.

   - Co widzisz, Pat? - spytała Promień Zachodzącego Słońca, nie przerywając zamiatać. 

   - Widzę kontury różnych rzeczy! Widziałem nawet główki źrebaków! Moje oczy widzą tak, jak kiedyś, gdy byłem mały! - mówił radośnie.

   Promień Zachodzącego Słońca przestała zamiatać. Przyjrzała mu się uważnie. 

   - A czy mnie widzisz? - spytała.

   - Nie widzę cię. W domu jest ciemno. Jak byłem mały, to oglądałem w domu telewizję. Trochę widziałem, oglądając bajki, a głosy zwierzaków były takie fajne -  mówił już Patryk spokojnie.

   Promień Zachodzącego Słońca przytuliła go mocno do siebie.

   - Wszystko będzie dobrze, kochany chłopcze - powiedziała wycierając ukradkiem  połami fartucha oczy, wypełnione łzami.

   Ojciec po powrocie z pracy, gdy Patryk leżał już w łóżku, z wysmarowanymi i wymytymi oczami, przysiadł na brzegu jego łóżka. Długo rozmawiali o młodych mustangach. Tłumaczył mu, jak należy z nimi postępować, co lubią i czego się boją, cały czas zajęty myślami, czy wzrok syna polepszy się po powrocie do domu, czy też pogorszy i na powrót nie będzie nic widział.

 

   Nazajutrz Patryk, najprędzej jak mógł, z kieszeniami pełnymi jabłek i marchewek poszedł do zagrody młodych mustangów. Zdjął okulary, nabrał naręcze siana i wszedł do środka. Jak zobaczył zarys konika, który stał na drodze do żłobu, skręcił w lewo, potem w prawo.

Szedł dalej, skręcając jeszcze raz w lewo i w prawo mijając żłób. Konik patrzył na niego zdziwiony, po czym zarżał, prychnął kilka razy, przestał chłopca obserwować i bardzo niezadowolony, zabrał się za skubanie zielonej trawy. Patryk skręcił w prawo, potem jeszcze raz w prawo. Doszedł prosto do żłobu, gdzie wyrzucił siano. Rozdał źrebakom wszystkie jabłka i marchewki, które przyniósł ze sobą, później długo głaskał łepki i grzywy tych źrebaków, które miały na to ochotę. 

   Gdy wracał z zagrody, wchodząc na podwórze, usłyszał głos ojca:

   - Chciałbym zabrać cię w moje ulubione miejsce. Co ty na to Ślepy Mustangu?   

   Trochę zaskoczony jego obecnością o tej porze dnia, nie odezwał się. Ojciec wziął go za rękę i poprowadził w nieznanym kierunku. Idąc, Patryk liczył kroki tak jak zawsze . Naliczył ich pięć razy po sto, gdy ojciec zatrzymał się.

   - Muszę cię wziąć na barana, Pat - powiedział. - Po prawej stronie mamy klif. Stromą, pionową ścianę, opadającą w dół. Głębszą niż sto twoich kroków. Na dole jak słyszysz,          o podwodne, ostre skały rozbijają się fale oceanu. Przejdziemy nad urwiskiem wąską ścieżką, mając po lewej stronie nie mniej wysokie skały. Och, gdybyś widział jak tu jest pięknie! - dodał rozgoryczony, że syn nie może tego zobaczyć.

   - Daleko? - spytał Patryk, czując orzeźwiający powiew wiatru o znanym skądś zapachu, przyjemnie muskający mu twarz wilgocią.

   - Trzydzieści moich kroków - odpowiedział ojciec, idąc ostrożnie wąską, skalistą ścieżką    z przyklejonym do jego pleców Patrykiem.

   - Uff! Jesteśmy na miejscu - powiedział, stawiając Patryka na ziemi. 

   Patryk odwrócił się w stronę szumiących na dole fal i dał się otulić morskiej bryzie              o zapachu jaśminu i morskich kwiatów.

   - Już wiem, jakim ty pachniesz wiatrem - powiedział do ojca.

   - Tutaj jest płaskowyż. Pachnie jak czysty dom, wysprzątany na przyjazd oczekiwanych gości. Po pracy często tutaj przychodzę i przesiaduję godzinami.

   - I czekasz na gości?

   - Och, nie. Rozmyślam. O swojej pracy. O starych koniach, które trzeba uśpić i o młodych mustangach, którym trzeba pomóc i o tym jak to zrobić. Myślę też o jednym małym, dzielnym chłopcu, który mieszka daleko i o tym, że nie mogę, a może nie umiem mu pomóc.

   Patryk domyślił się, że ojciec mówi o nim i nie rozumiał, dlaczego dorośli są tacy bezradni.

   - Jak wygląda Promień Zachodzącego Słońca? Nie mogę jej sobie wyobrazić - zapytał ojca sfrustrowany.

   Ojciec pomógł Patrykowi usiąść na kamieniu, porośniętym mchem i mówił:

   - Jest Indianką, co już wiesz i ma siedemdziesiątpięć lat. To tyle, ile miała twoja babcia,    gdy umarła. Ona wcale się tak nie nazywa. Jako mała dziewczynka nazywała się Promyk Słońca. Jak urosła, była piękną kobietą i uczyła indiańskie dzieci w rezerwacie. W szkole, która znajduje się niedaleko jej domu. Teraz ma siwe włosy, ale nadal jest bardzo ładna…

   Patryk pamiętał jak babcia opowiadała mu o aniołach, które chodziły po ziemi i były czymś najpiękniejszym na świecie, to też zaraz wygląd Indianki w jego wyobraźni przybrał postać najładniejszego z nich.

   - Wiesz - mówił ojciec dalej śmiejąc się. Ona teraz bardzo nie lubi, jak ją się nazywa jej prawdziwym imieniem. Niedawno powiedziałem do niej Promyku Słońca, to rzuciła            we mnie ścierką i wygoniła z kuchni.

   Rozmawiali jeszcze długo, a gdy wielkie czerwone słońce zanurzyło się w spokojnych falach oceanu, wrócili do domu.

 

   Nazajutrz rano Patryk leżąc jeszcze w łóżku, odezwał się do Promienia Zachodzącego Słońca, która kończyła przemywać jego oczy:

   - Promyku Słońca, ile dni jestem z wami?

   - Siedemdziesiąt pięć - odpowiedziała bez namysłu. Potem pociągnęła go za ucho.                - Pozwalam ci tak mnie nazywać, tylko wtedy, kiedy nie będzie nikogo w pobliżu. Umowa stoi? - spytała, jeszcze raz pociągając go za ucho.

   - Skąd wiesz, że akurat siedemdziesiąt pięć? - dopytywał podejrzliwie.

   - Kochany chłopcze. Po pierwszym dniu spędzonym z tobą, bardzo cię polubiłam. Nawlekłam wtedy na nitkę koralik i założyłam na szyję. Każdy następny dzień z tobą, sprawiał mi wiele radości. Każdego dnia, po przyjściu do swojego domu, nawlekałam następny koralik. Dzisiaj na szyi mam ich siedemdziesiąt pięć.

   Potem oboje długo milczeli, myśląc ile tych radosnych dni im jeszcze pozostało. 

   - No, kowboju! Źrebaki na ciebie czekają! - przerwała milczenie Promyk Słońca wesołym głosem, choć serce przestawało jej bić, na myśl o dniu w którym Patryk ich  opuści.

 

    Kolejne dni upływały pełne niepokoju w oczekiwaniu na wiadomość od matki Patryka.  Im bliżej spodziewanego wyjazdu, Patryk coraz lepiej rozumiał postawę ojca, Rozmyślał        o przyjeździe wujka Jacka. O tym jak pakuje swoje rzeczy, wsiada do samochodu i wraca    do mamusi. Nikt na to nie mógł nic poradzić!?

    Tak jak dotychczas, każdego dnia wiele czasu spędzał w zagrodzie młodych mustangów. Źrebaki przyzwyczaiły się do niego. Traktowały Patryka jak najlepszego swego opiekuna        i dobroczyńcę. Tylko największy konik na widok zbliżającego się do zagrody chłopca, odchodził w najdalszy jej kąt i tam samotnie skubał trawę, jakby wstydząc się swych poczynań, mających doprowadzić, do pozbycia się ślepego malca z jego terytorium.

    Często jeździł też z ojcem do zagrody starych koni, gdzie Chrapka nie mogła doczekać się , kiedy wreszcie będzie mogła dumnie wędrować przy ogrodzeniu z Patrykiem w siodle.

   Gdy słońce nie świeciło ostro, coraz częściej chował swoje ciemne okulary do kieszeni. Poruszał się w tedy po farmie, nie odliczając kroków. Chodził z wyciągniętymi do przodu rękami i o dziwo dochodził tam, gdzie chciał.

   Ojciec w tych ostatnich dniach coraz więcej czasu spędzał w domu. Jak nie szli nad urwisko, to wynajdywał sobie takie zajęcie, aby być jak najbliżej syna.

 

   Minęło dziewięćdziesiąt dni od przyjazdu Patryka na farmę, potem jeszcze kilka.            Gdy wydawało im się, że tam w mieście zapomniano o Patryku, zadzwonił telefon.

   Promyk Słońca, która podniosła słuchawkę, usłyszała głos wujka Jacka:

   - Za dwa dni, wracając z konferencji, będę przejeżdżał koło waszej zagrody. Niech Patryk przygotowany do wyjazdu, czeka na mnie. Przyjadę w południe - powiedział wujek Jack        i się rozłączył.

   Tak się złożyło, że ojciec i Patryk byli wtedy w pokoju. Na zasępionej twarzy starej Indianki wyczytali to, czego tak bardzo się obawiali.

   - Za dwa dni. W samo południe - powiedziała Promyk Słońca grobowym głosem,  odkładając słuchawkę.

   Ojciec nałożył kapelusz na głowę.

   - Idę nad urwisko - powiedział nie mniej ponurym głosem i wyszedł.

   Patryk też nasunął kapelusz na swoje ciemne okulary.

   - Idę do zagrody źrebaków - mruknął jakby do siebie, po czym wyszedł, śmiesznie dzwoniąc swymi małymi ostrogami.

   Kiedy wyszli, Promyk Słońca usiadła przy stole i wybuchnęła głośnym szlochem. 

 

   Szybko minęły dwa dni podarowane im przez wujka Jacka.

   Rano w dniu wyjazdu, ojciec podszedł do łóżka syna, a gdy zobaczył, że Patryk nie śpi, przytulił go mocno do siebie.

   - Patrz Patryku zawsze sercem i rozumem, a będziesz więcej widział niż inni                          z najbystrzejszymi oczyma - powiedział mu do ucha. Uścisnął jeszcze raz syna, potem zamienił kilka słów z Indianką i wyszedł z domu.

   Po śniadaniu z najpyszniejszych przysmaków indiańskiej kuchni Patryk podszedł do starej Indianki. Promyk Słońca pochyliła się, a chłopiec objął ją i długo nie puszczał wdychając zapach polnych kwiatów, którymi pachniała.

   - Muszę pożegnać się z moimi przyjaciółmi, Promyku Słońca - powiedział odsuwając się od niej. Założył na głowę kapelusz. Powypychał kieszenie marchewkami z kosza stojącego przy drzwiach i poszedł do zagrody młodych mustangów, zapominając całkiem o odliczaniu kroków.

   Po jego wyjściu stara Indianka usiadła przy stole i pustym wzrokiem wpatrywała się          w wskazówki ściennego zegara, miarowo odmierzające czas do południa. 

   Gdy zbliżały się do godziny jedenastej, Patryk wrócił z zagrody. Umył się dokładnie              i próbował założyć ubranie, w którym przyjechał.

   - Aleś ty urósł, Pat! - odezwała się Promyk Słońca, przyglądając się poczynaniom chłopca.  - Musimy poszukać czegoś bardziej wygodnego na drogę.

   Patryk przymierzał inne ubranka z torby, którą przywiózł ze sobą, ale wszystkie okazały się za małe. Przerażona Promyk Słońca wykręciła numer telefonu ojca Patryka, mając nadzieję, że coś na to zaradzi, ale zapomniana przez niego ,,komórka”  odezwała się w sąsiednim pokoju.

    Kiedy tak bezradnie załamywała ręce, nie wiedząc co robić, Patryk powiedział:

   - Ubiorę się w kowbojskie ubranie. W nim przecież tak dobrze się czuję.

   Promyk Słońca chciała, powycierać plamy. Zmyć szmatką brudne miejsca na ubraniu,    ale Patryk nałożył je szybko na siebie, po czym zaczął przemierzać pokój od ściany do ściany nerwowym krokiem, odliczając po cichu kroki.

   - Ja nie chcę nikim się opiekować! - myślał. To śmieszne. Przecież jestem dzieckiem.      Tak jak te małe mustangi muszę myśleć o sobie i tak jak one walczyć ze swoim kalectwem. Chcę nauczyć się odwdzięczać tym, którzy są dla mnie dobrzy i nauczyć się żyć bez ludzi, robiących mi krzywdę…

  Gdy tak chodził, rozmyślając, ścienny zegar zaczął wybijać dwanaście uderzeń  godziny dwunastej. Kiedy przebrzmiało ostatnie uderzenie zegara, usłyszał wjeżdżający na podwórze samochód wujka Jacka i zamarł w bezruchu.

   Poczuł jak Promyk Słońca bierze go za rękę i wyprowadza przed dom. 

 

   Promyk Słońca bez słowa podała wujkowi Jackowi torbę z rzeczami. Chwilę potem              w wyciągniętą jego dłoń, włożyła drobną rączkę Patryka. 

   Wujek Jack przyjrzał się brudnemu  ubraniu chłopca.

   - Wam to nawet dziecka nie można powierzyć! Ze ślepego kaleki zrobiliście parobka!        Oj, wyśle wam rachunek jego matka. Zapłacicie za każdą godzinę, którą tu przepracował        - powiedział szorstko do Indianki.

   - Patryk, do samochodu! Opowiesz mi dokładnie, ile godzin tu przepracowałeś! - dodał odwracając się i pociągając chłopca za sobą.

   Po zrobieniu kilku kroków, Patryk zatrzymał się i obejrzał za siebie. Pomimo ciemnych okularów na swych oczach, zobaczył w ostrych promieniach słońca, zarys starej Indianki, która podnosi do oczu połę fartucha.

    Wyrwał rękę z dłoni wujka Jacka i rzucił się w kierunku zagrody młodych mustangów. 

    Wujek Jack stał w miejscu osłupiały, nie mogąc zrozumieć, jak ślepe dziecko może              tak szybko poruszać się polną drogą. Po chwili otrząsnął się z tego zaskoczenia. Ruszył          za Patrykiem, biegnąc niewiele prędzej od niego - bo przeszkadzał mu spory brzuszek. 

    Patryk biegł tak szybko, jak nigdy w życiu. Drogę do zagrody znał na pamięć. Przeszedł nią przecież kilkaset razy. Wiedział gdzie w koleinach, znajduje się najmniejszy dołek, czy też największy wzgórek.

   Dopadł bramy zagrody, słysząc za sobą ciężkie sapanie i przekleństwa wujka Jacka.        Nie zamykając jej, pośpieszył w stronę żłobu. Znał tam każdą deskę, każdą żerdkę.            Pod żłobem było tyle zakamarków w których można było się ukryć.

   - Nie wyciągnie mnie z stamtąd wujek Jack - myślał, zbliżając się do żłobu. Nie wyciągnie mnie nawet, gdyby ciągnął przy pomocy konika - kalkulował, przygotowany na najgorsze.

   Ledwo wczołgał się pod żłób, wujek Jack dobiegł tam chwilę po nim, oparł się o koryto        i ciężko dyszał.

   Wystraszone hałasem i widokiem nieznanego im osobnika, małe źrebaki rozpierzchły się po całej zagrodzie. Tylko największy konik, ten który kiedyś chciał przepędzić Patryka, zbliżył się do żłobu i przyglądał się; co też to wyprawia się w jego zagrodzie. 

   Wujek Jack odpoczął, doszedł do siebie, po czym schylił się, starając zobaczyć cokolwiek pod żłobem.

   - Patryk wyjdź! Nic ci złego nie zrobię! - zawołał do chłopca.

    Ale Patryk nie zamierzał wychodzić, a gdy wujek Jack obszedł żłób i zaglądał pod niego      z drugiej strony, przeczołgał się na drugą jego stronę.

   - Wyłaź gówniarzu! Jak cię wyciągnę, to ci nogi z tyłka powyrywam, niedołęgo jedna!          - krzyczał wujek Jack, coraz bardziej zdenerwowany.

   Nie mogąc dostrzec chłopca, klęknął na dwa kolana. Pochylił się do przodu i zaczął odrywać deski, poprzybijane na dole. Przeklinał, krzycząc przy tym tak głośno, że niektóre źrebaki przestraszone nie na żarty, zaczęły opuszczać zagrodę.

   Konik, przyglądający się całemu zajściu, najwidoczniej miał dość jego wrzasków. Podskoczył w stronę żłobu. Odwrócił się. Wierzgnął zgrabnie tylnymi nogami, po czym kopnął obydwoma kopytami w wypięty tyłek wujka Jacka, tak mocno, że ten jak długi upadł w rozdeptaną ziemię przy korycie.

   Wujek Jack wrzeszczał nadal, ale tym razem z bólu. Cały oblepiony błotem, podniósł się niezdarnie.

   Zobaczył konika z bojowo pochyloną główką, wpatrującego się w niego gniewnym wzrokiem, spod spadającej na oczy zjeżonej grzywki. Konik stał rozzłoszczony,  kopiąc przednią nogą, rozbryzgiwał błoto, jakby mówiąc:

   - No kolego! Jeszcze z tobą nie skończyłem!

   Wujek Jack nie chcąc ryzykować po raz drugi spotkania z jego kopytami, ściszył swoje wrzaski do tłumionych jęków . Najszybciej jak mógł, opuścił zagrodę. Dopiero za bramą znalazł jakiś kij, którym zaczął wygrażać konikowi, ale gdy źrebak zrobił kilka kroków w jego kierunku, odwrócił się i podpierając się kijem jak laską, kulejąc na obie nogi, pojękując          i pochlipując, pokuśtykał do swojego samochodu.

   W zagrodzie zapanowała niczym nie zmącona cisza. Niektóre źrebaki wróciły przez otwarte wrota, inne zbliżyły się do żłobu i czekały na pojawienie się ich ulubionego opiekuna, ale Patryk nie wychodził ze swego schowka.

   Z dobiegających go odgłosów krzyków, wierzgania, uderzeń kopyt a na koniec jęków, domyślał się, że to dzięki konikowi wujek Jack go nie dopadł. Dopiero wtedy, gdy usłyszał odgłos uruchamianego silnika samochodu wujka Jacka, potem warkot, który bardzo szybko oddalał się i umilkł gdzieś daleko, wyszedł spod żłobu. 

   Rozejrzał się za swym wybawcą. Ale choć zdjął swoje ciemne okulary, nie dostrzegł konika, skubiącego zieloną trawę, stojącego kilkanaście kroków od niego w cieniu drzew, rosnących przy ogrodzeniu. 

    - Odwdzięczę się stokrotnie. Nie zabraknie ci jabłek ani marchewek, Koniku - przyrzekł sobie w duchu, wychodząc z zagrody.

   - Rany boskie, Pat! Coś ty zrobił!? Pobiłeś wujka Jacka!? - Usłyszał głos Promyka Słońca, będąc już przy bramie.

   Gdy Patryk wyrwał się wujkowi Jackowi, stara Indianka próbowała biec za nimi,              ale po kilkunastu krokach, przystanęła zmęczona. Dalej szła szybkim krokiem, dysząc nie mniej ciężko, niż goniący Patryka wujek Jack. Została za nimi daleko w tyle i nie widziała,  co się działo w zagrodzie. Na drodze zobaczyła wujka Jacka, wracającego z zagrody. Kuśtykającego, jęczącego, całego pokrytego błotem, więc pomyślała, że to Patryk go pobił. Przecież nie było tam nikogo poza nim, nie licząc źrebaków. 

   - Sam się o to prosił - odpowiedział Patryk, zdziwionej Indiance, poprawiając kapelusz        i robiąc tak lekceważącą minę, jakiej nie powstydził by się sam John Weyne.

  - No!? No!? - powiedziała Promyk Słońca, patrząc na Patryka z podziwem, dalej nic nie rozumiejąc, kręcąc z niedowierzaniem głową.

   Powprowadzała do zagrody źrebaki, wałęsające się na zewnątrz. Zamknęła bramę, wzięła Patryka za rękę i ruszyli z powrotem polną drogą do domu.

 

   Po powrocie do domu, Patryk chodził niespokojny po pokojach, obijając się o krzesła          i meble.

    Cieszył się, że wujek Jack pojechał bez niego, ale nie wiedział, co zrobi ojciec, gdy się          o tym dowie.

   - A jeśli znów będzie opowiadał różne rzeczy, po czym odeśle mnie, jak najprędzej            do mamusi? Co będzie jak mnie znowu odtrąci, zapomni - myślał przerażony.

   Poszedł do kuchni. Gdy usłyszał krzątającą się po izbie starą Indiankę, spytał:

   - Promyku Słońca, nie wiesz gdzie może być tata?

   Promyk słońca słysząc, jak Patryk nazwał ojca, zdziwiła się jeszcze bardziej, niż wtedy,    gdy zobaczyła na polnej drodze pobitego wujka Jacka.

   - Chyba jest nad urwiskiem, Rano mówił, że nie pójdzie do pracy, bo i tak nie będzie umiał pracować - odpowiedziała, znowu z niedowierzaniem kręcąc głową.

   Patryk wyszedł przed dom. Usiadł na żerdziach przygotowanych do naprawy ogrodzenia.

   - Och! Jak ciężko mi będzie doczekać wieczoru - myślał. - Co powie tata jak mnie zobaczy? Zaopiekuje się kaleką, czy się mnie pozbędzie? Och! Żeby wreszcie to wiedzieć…

   Promyk Słońca wyjrzała przed dom, a gdy zobaczyła Patryka siedzącego na żerdziach, wróciła do kuchni.

   Patryk był coraz bardziej niespokojny. Mijające minuty, wlekły się niczym długie godziny, a godzina którą przesiedział, wydawała mu się wiecznością. W końcu wstał i ruszył ścieżką  w stronę urwiska, dokładnie licząc kroki.

   - Sto! - powiedział na głos, kończąc liczyć piątą setkę swoich kroków, przekrzykując morskie fale, rozbijające się o skały gdzieś tam w dole. Schylił się i na czworakach szukał skalistej ścieżki. Kiedy drobne kamyki zaczęły kaleczyć mu dłonie i kolana, wiedział, że jest na dobrej drodze. Posuwał się do przodu jak kotek po wysokim płocie, wyczuwając prawą ręką brzeg urwiska.

   - Ale tata ma wielkie kroki - pomyślał, zaczynając liczyć drugą setkę swoich kroczków, stawianych kolanami. Wtedy poczuł pod palcami pokaleczonych dłoni miękką, wilgotną trawę. 

   Podniósł się i rozmyślał:

   - Za sobą mam skalną ścieżkę, ale w którą stronę teraz? Tata nosił mnie na plecach            do kamieni porośniętych mchem, albo tutaj stawiał na ziemi i do nich prowadził, trzymając za rękę. Ale w jakim kierunku? - zastanawiał się. - Dalej nie pójdę, bo morze na dole tak huczy, że nie wiadomo z której jest strony. Najlepiej będzie jak go zawołam, a jak nie przyjdzie, to chyba go tutaj nie ma. - Wzdrygnął się no myśl o powrotnej drodze.

   Już otwierał usta i chciał zakrzyknąć z całych sił: ,,Tatusiu!”, poczuł znajomy zapach mustanga, a po chwili ręce ojca przytulające go do siebie.

   - Pat, nie wolno… Jak mogłeś… Borze! Dziecko!… Przecież mogłeś spaść niemądry chłopcze … - mówił ojciec chaotycznie, przyciskając go tak mocno do siebie, że Patrykowi brakowało tchu.

   - Tatusiu, wujek Jack odjechał i nie zabrał mnie ze sobą. Co teraz zrobimy? - wydusił          z siebie i z niepokojem czekał na odpowiedź ojca.

   Ale ojciec nie wypuszczał go z objęć. Mocno przyciskał do swojej piersi, jakby nie słyszał pytania. 

   Najważniejszym było to, że chłopcu nic się nie stało, że szczęśliwie pokonał drogę, którą nie odważyłoby się przebyć wielu zdrowych, odważnych ludzi.

   Ojciec słyszał dobrze pytanie Patryka. Wiedział też, co teraz zrobi:

   Wynajmie mądrego adwokata. Najbliższa przyszłość pokarze, jakie kroki podejmą tam      w mieście. Opiekował się synem trzy miesiące. Sąd musi zweryfikować swoją decyzję. Będzie opiekował się synem coraz częściej, będzie o to walczył…

   - Mamy bardzo dużo do zrobienia, Pat - powiedział do syna, puszczając go ze swych objęć. - Jutro wypuścimy najstarszego źrebaka na wolność. Na pewno da sobie radę. Zagrodzimy też ścieżkę nad urwisko. Przecież najważniejszy gość jest już w domu. Nie zabraknie ci zajęć, Pat. Nie zabraknie.

   Schylił się, wziął syna ,,na barana’ i ruszył skalną ścieżką w stronę domu.

 

   Wujek Jack na drugi dzień po powrocie z konferencji, wykąpany i ubrany w nowe, czyste ubranie, zjawił się u mamusi.

   - Jak ty wychowałaś syna!? Drugiego tak nieposłusznego dziecka nie ma chyba na całym świecie! - skarżył się, tłumacząc, dlaczego nie przywiózł Patryka ze sobą. 

   Mamusia wypytywała go dokładnie o wszystko, co wydarzyło się na farmie. 

   Kiedy skończył, sięgnęła po butelkę stojąca na stole. Rzuciła nią w wujka Jacka i kazała  mu się wynosić. Gdy wujek Jack zamknął za sobą drzwi, długo płakała, rozmyślając,          kto teraz będzie się nią opiekował. 

 

   A wróble na moim podwórku niedawno opowiadały sobie, że Patryk, jego ojciec i Promyk Słońca, żyją szczęśliwie na farmie dzikich koni. Ćwierkały też o tym, że Patryk chodzi razem z Indiańskimi dziećmi do szkoły w rezerwacie i jest najlepszym uczniem w swojej klasie.

 

                                                                         *       *       *

   

O chłopcu, co chciał być ślepym mustangiem

iele innych. Elementom tekstowych możesz też ustawić animację, dzięki czemu, gdy użytkownik strony wyświetli je na ekrTo jest element tekstowy. Kliknij ten element dwukrotnie, aby edytować tekst. Możesz też dowolnie zmieniać rozmiar i położenie tego elementu oraz wszelkie parametry wliczając w to tło, obramowanie i wanie, pokażą się one z wybranym efektem.

tel.  48 668 216 761

tel. 48 62 78  41261

stmagot@gmail.com

Zapraszamy do serwisu

Stanisław Magot

98 - 400 Wieruszów

ul. Warszawska 113